Dwie uczelnie. Trzy indeksy. Tysiące godzin spędzone w akademickich ławkach. Milion łez. Bezsenne noce przed egzaminami. Pomazane wykresami, słówkami i cytatami zeszyty. Najlepsze imprezy. Wspaniali przyjaciele. Przerażające i piękne wnętrza. Napisane kolokwia. Niespodzianki i rozczarowania. Popołudnia i wieczory w bibliotece. Krew, pot i łzy wylane nad rozdziałami magisterki. Pierwsza praca. Zdobyty dyplom.
I gdy wydaje się, że ta historia dobiega końca, chciałabym wszystko zacząć od początku – dla wszystkich, którzy w październiku pójdą na swoje pierwsze zajęcia historii literatury francuskiej i fonetyki, dla wszystkich, którzy swojego wyboru już żałują albo jeszcze nie żałują, wszystkich tych, którzy romanistykę studiowali i lepiej lub gorzej ją wspominają, z podziękowaniem dla pięćdziesięciu osób, które odpowiedziały na mój apel i wypełniły przygotowaną przeze mnie nostalgiczną ankietę. Wreszcie dla mnie samej – bo tych lat szkoda byłoby mi nie utrwalić po mojemu!
Jeśli więc ciekawi cię jak wspominam najważniejsze zajęcia, stopień ich abstrakcyjności i zaangażowanie wykładowców, jaką studentką zawsze chciałam być a jaką byłam, jaka była moja największa bolączka i najbardziej oszałamiająca studencka radość, jakie patenty na praktyczne ogarnięcie języka, na studiach nierzadko zaniedbywane, polecam i w końcu jak odkryłam co chciałabym w życiu z tym francuskim robić – zapraszam do czytania postów #filologiabezściemy!
Umiłowanie słowa

Tramwajem czy bimbą?
Poznaniem nie był bowiem w ogóle zainteresowany mój ówczesny chłopak. Na naszych wyborach trochę zaważyły względy tradycji rodzinnych (u niego rodzice po studiach we Wrocławiu, u mnie jakoś od zawsze i wszyscy Poznań, plus mieszkała tam wtedy moja siostra), trochę organizacyjne – nie aż tak wyśrubowane progi na Akademii Medycznej we Wrocławiu i lepsze opinie o uczelni, gdy z kolei Poznań filologią stoi. On na pierwsze zajęcia pojechał więc tramwajem, ja – bimbą. Zaopatrzeni w specjalny numer telefonu do darmowych wieczornych rozmów i w zniżkę studencką na przewozy regionalne podjęliśmy się takiego medyczno-filologicznego związku na odległość.
Oprócz tego jednego wątku mój Poznań wspominam wspaniale. Collegium Novum doprawdy żyło językami, bo przeplatały się one tam wszystkie – wyobraźcie sobie filologie skandynawskie, słowiańskie, romańskie wymieszane z tymi naprawdę orientalnymi, jedną wielopiętrową bibliotekę pełną tomów z dziwnymi szlaczkami, korytarze przepełnione studentami, powtarzającymi słówka po japońsku, szwedzku, angielsku i francusku, popijającymi inkę nad kiermaszem książek w znajdującym się piwnicy lokalu zwanym Kafką. Było w tym coś z magii.
Niepraktyczna nauka języka francuskiego
Atmosferę tamtego miejsca wspominam zdecydowanie lepiej niż zajęcia. Wkurzało mnie na przykład, że przedmioty z bloku praktyczna nauka języka były zorganizowane zupełnie… niepraktycznie. Rozumiem, że mniejsze filologie, mniej spektakularne niż dominujące angielska i niemiecka, cierpią na przewlekły niedobór native speakerów i że nie jest możliwe, by każde zajęcia z bloku prowadził rodowity użytkownik języka. Jak jednak nazwać fakt, że oboje spośród dwóch „naszych” native’ów zamiast uczyć nas mówić, uczyło pisać? Albo że ponad połowa z 30 godzin przedmiotu, przedstawionego nam jako mówienie była poświęcona zbieraniu w Internecie, przesyłaniu i omawianiu z prowadzącą dokumentacji do przygotowania raptem dwóch nagrań? Z mojej dzisiejszej perspektywy nauczycielki, która nade wszystko ceni sobie gadanie i zachęcanie do niego, patrzę na to jak na ogromny, zmarnowany potencjał. Choć muszę przyznać, że akurat te ostatnie zajęcia przekonały mnie do tego, że ucząc się języka warto się nagrywać – po pierwsze gadamy wtedy sami do siebie, do czego zwykle trudno nam się zmusić, po drugie mamy po czasie wspaniałe archiwum naszych postępów, a po trzecie bezcenną pamiątkę na lata! Pisząc te słowa słucham na przykład dyskusji z moją koleżanką Kasią – debatowałyśmy czy lepiej dawać pieniądze na Wikipedię czy na Unicef. Słucham siebie i uwierzyć nie mogę jak bardzo rozwinęłam się językowo przez te lata, bo kiedyś na przykład koszmarnie akcentowałam wszystkie e z kreską na Suwałki i kompletnie źle używałam rodzajników! Fajnie jest mieć takie potwierdzenie swojego progresu, dlatego na moich zajęciach namawiam do korzystania z aplikacji VoiceThread, w której absolutnie się zakochałam. Pozwala ona pracować z naszymi nagraniami, które można wzbogacić o video czy zdjęcie i na przykład przesłać do oceny komuś, kto na nagranie naniesie swój komentarz w formie audio lub tekstu. Proste, genialne, doskonałe!
Moi respondenci zwrócili też uwagę na wszechobecną, zabijającą powoli ale na śmierć, owijającą się wokół kostek i nadgarstków… nudę. Sztampę. Oderwanie od rzeczywistości. Przestarzałe materiały, nieciekawe zajęcia, niemajace nic wspólnego z faktycznym stanem rzeczy we Francji. Z przykrością stwierdzam, że istotnie tak na filologii bywa. Z Poznania akurat pamiętam konwersatorium pod hasłem Francja współczesna, na którym analizowaliśmy sytuację rządu w latach… powojennych. Żałuję, że nie starano się wyposażyć nas w wiedzę na temat bieżącej, najbardziej aktualnej polityki, slangu, problemów społecznych czy ekonomicznych. To zupełnie tak, jakby albo nikogo to nie interesowało, albo nikt się na tym po prostu nie znał i bał za to zabierać. Wielka, wielka szkoda. Usprawiedliwiając lektorów, niech mi tylko będzie wolno napomknąć, że postawa nas studentów często też pozostawiała wiele do życzenia, ale refleksje na ten temat zostawię sobie na osobny wpis.Co zapamiętam na zawsze
Z pozytywów – wielkim plusem mojego poznańskiego studiowania był absolutnie odjechany lektorat języka angielskiego. Prowadził go pan Marek, który był oddanym słuchaczem BBC i przynosił nam nagrane na starej daty magnetofon na kasety najświeższe serwisy informacyjne, a kiedy speaker użył jakiegoś ciekawego idiomu czy sformułowania, unosząc palec cofał taśmę i odtwarzał nam ten skarb jeszcze kilka razy, upewniając się, że zanotowałyśmy. Oglądaliśmy wspólnie odcinki kryminalno-zagadkowej serii „Unsolved Mysteries”, z których pochodziły kompletnie szalone przykłady zdań do tłumaczenia w ramach zadania domowego. „Nie, pan Brown nie rozwiedzie się ze swoją żoną, on będzie wolał ją zabić i uciec gdzie pieprz rośnie”, „Nie bądź śmieszny – zawartość twojego portfela ma się nijak do zawartości twoich slipów” albo „Zakleił jej usta taśmą izolacyjną i wrzucił zwłoki do jeziora” – to tylko niektóre z przykładów tej wywrotowej lingwistycznej działalności.Do końca życia nie zapomnę toalety na parterze obok wind, w której opłakiwałam pierwsze ledwo zaliczone kolokwium z fonetyki (pisemne, ma się rozumieć). Nie potrafiłam wtedy odróżnić od siebie samogłosek nosowych i zapisać poprawnie /ã/, /ɛ̃/ i /õ/ w transkrypcji. Gwoli ścisłości, dzisiaj też nie potrafiłabym tego zrobić, choć dzisiaj wanny łez z tego powodu wylewać nie mam już zamiaru.

Sporych rozmiarów baniaczek wypłakiwałam jednak każdej niedzieli, machając przez okno pociągu relacji Wrocław-Poznań. I kiedy moja wiara w powtarzaną przeze mnie mantrę o sile miłości i dobrze robiącej związkowi tęsknocie zaczęła słabnąć, postanowiłam – szalik Lecha zamieniam na barwy WKS-u, gzik na twarożek a pyry na kartofle i przenoszę się na Dolny Śląsk.
Dlaczego była to najlepsza decyzja w moim życiu, choć początkowo połowa włosów mi przez nią wypadła i jak w porównaniu wypadają dwie lokalne filologie? Poświęcę temu drugi wpis z cyklu #filologiabezściemy, na który już teraz zapraszam wszystkich śmiałków, którzy dobrnęli do końca pierwszego wpisu. Certyfikat Dzielnego Czytelnika do odbioru w dziekanacie (tylko nie we wtorek)!
A ja myślałam zupełnie inaczej i właśnie usilnie próbuję uciec z wrocławskiej uczelni:O
Moje studia zdecydowanie uratowało Studium Kultury i Języków Żydowskich 🙂 sama filologia to umówmy się 🙂 powodzenia Kasiu w poszukiwaniu Twojej drogi!